Rozdział 2
Hogwart, rok 1993
W cylindrycznym pomieszczeniu wypełnionym regałami z książkami oraz dziwnymi, cichymi odgłosami, znajdują się cztery postacie. Jedna z nich siedzi na środku pokoju, za biurkiem z nogami w kształcie szponów. Jest to żwawy staruszek, ubrany w błękitną szatę, tego samego koloru czapkę, podobną do fezu oraz okularami połówkami na nosie. Wygląda przyjaźnie, a jednocześnie dostojnie. Ma długą, siwą brodę i włosy. Mimo ekscentrycznego stroju, jego postawa wzbudza ogromny szacunek. Za plecami staruszka, na balustradzie antresoli cicho drzemie feniks, co jakiś czas uchylając jedno ze ślepi by kontrolować podejrzaną sytuację. Na szafie w kącie spoczywa zainteresowana Tiara Przydziału, złowrogo łypiąc na gości. Przy biurku stoi dwóch mężczyzn, a między nimi trzynastoletni chłopiec. Jeden z nich wygląda jak dorosła kopia dziecka. Ma długie blond włosy, które opadają mu kaskadą na ramiona, a stalowe spojrzenie jego oczu mrozi czarodzieja za biurkiem. Drugi zaś to niski, korpulentny pan z siwymi włosami, w prążkowanym garniturze.
Blondwłosy jegomość kładzie dłoń na ramieniu syna, a spanikowany najmłodszy zaczyna pojękiwać, udając poszkodowanego.
- Żądam usunięcia tego nieudacznika ze stanowiska! - odzywa się nagle zimno ojciec trzynastolatka. Dopiero po chwili można zauważyć jak przez te kilka lat się zmienił. Na jego twarzy nie gości żaden, nawet złośliwy uśmiech, a widoczny jest tylko gniew. Można zauważyć, że nie ma to zupełnie związku z obecną sytuacją. Mina ta wygląda na wyrysowaną od dobrych kilku lat. Idealnie wypracowaną. W porównaniu do tej chłopca, która jest tylko marną grą aktorską. U dziecka widać, że jawnie obawia się zdemaskowania naciąganej szopki. Młodzieniec nie widzi, że siedzący za biurkiem profesor, zdemaskował go już dawno temu, a gra toczy się o coś zupełnie innego. Niekoniecznie związanego z nim samym.
- Zapewniam pana, panie Malfoy, że wszyscy moi nauczyciele są świetnymi pedagogami i znają się na swoim fachu - oponuje czarodziej za biurkiem, siląc się na uprzejmy uśmiech. Lucjusz zaciska usta ze złości, zerkając na zlęknionego syna. Draco wpada w nieukrywaną panikę. Obaj domagają się zemsty za wyrządzoną chłopcu krzywdę, chociaż tak właściwie wyszedł z całej sytuacji bez większego szwanku. Jednak zniewaga rodziny Malfoy jest dla nich niewybaczalna. Plama na honorze jest większą skazą niż dobro innego człowieka. Tak uczono go już od najmłodszych lat.
- Naturalnie Albusie, nikt nie kwestionuje twoich wyborów, jednak musisz przyznać, że pan Hagrid nie dopilnował swoich obowiązków. Zmuszony jestem usunąć go ze stanowiska - odzywa się nagle trzeci mężczyzna. Jest to niezaprzeczalnie Brytyjski Minister Magii, co można szybko zauważyć, po sporej wielkości orderze przypiętym do piersi.
- Korneliuszu myślę, że...
- Żądam też ścięcia tego... czegoś! Nie pozwolę, żeby uszło mu to na sucho! - krzyczy wzburzony Lucjusz, mocniej zaciskając palce na zdrowym ramieniu syna. Blondyn w odpowiedzi wzdycha z bólu, tym razem już nie tak do końca udawanego. Od pewnego czasu dobro syna jest dla Lucjusza jeszcze większym priorytetem niż dotychczas. Wcześniej był dla niego ważny, ale od incydentu w teatrze, który Draco tak bardzo pragnie wypchnąć z pamięci, jest niezwykle poufały i "cieplejszy" wobec własnego dziecka. Mimo zimnego wizerunku nawet dla samej Narcyzy, wobec syna ma zawsze w zanadrzu gest uczucia. - Nie widzicie jak Draco cierpi?! Mógł zginąć! - wrzeszczy mężczyzna, zupełnie rezygnując z opanowanej postawy. Albus Dumbledore pociera oczy ze zmęczenia, zsuwając swoje okulary połówki z nosa. Wtedy chłopiec zostaje wyproszony z gabinetu, by dorośli mogli w spokoju omówić sytuację.
Więcej nie udaje mu się usłyszeć już tego dnia. Rubeus Hagrid zostaje oddelegowany ze stanowiska nauczyciela, nad hipogryfem wisi topór kata, a sam Draco Malfoy jest dumny z ojca i przekonany o jego racji. Dopięli swego. Kosztem kolejnej krzywdy innego człowieka.
***
Malfoy Manor, Wiltshire, 24 grudnia 1993 r.
Święta w 1993 były nawet gorsze niż te w 1991. Ze względu na samotność, ale nie tylko. Och! Ile Draco dałby wtedy za przeklętą samotność, ale wracając... Draco je śniadanie z matką, która sugeruje, że chętnie wybierze się na zimową przejażdżkę, a potem na bankiet do państwa Nott. Zaprasza syna, jednak ten kategorycznie odmawia. Nie przepada za Teodorem, a jednocześnie nie ma też ochoty na spotkania z ludźmi. Chce odpocząć. Nie ma ochoty udawać idealnego syna i dziedzica rodu. Wystawiony na te wszystkie spojrzenia.
Tego ranka, gdy matka wychodzi, Draco beznamiętnie wpatruje się w okno, czując się jeszcze bardziej samotnym niż zwykle. Odprowadza jej dorożkę wzrokiem tak długo, aż zniknie ona całkowicie za bramą wjazdową do dworu. Zostaje sam. Co jakiś czas słyszy śpiew aniołków pod sufitem, wygrywających na swoich małych skrzypcach i lutniach dźwięki pastorałek. Kolejny tandetny chłam, który ma przywołać ducha świąt w tym opuszczonym przybytku. Wzdycha. Z roku na rok wydaje mu się, że jego ojciec oddala się od ich rodziny coraz bardziej. Odczuwa brak jego miłości, tej którą tak skrupulatnie mu przekazywał jeszcze dwa lata temu. Lucjusz potrafi się nim tylko chwalić i wykorzystywać kiedy go potrzebuje. Nie rozumie, jak jednocześnie człowiek, który ukazuje emocje tylko przy nim, może być tak zimny wobec własnej żony i lekceważyć więź rodzinną.
Późnym wieczorem, kiedy siedzi w salonie przy kominku, czytając książkę, ogarnia go niesamowita złość. Nie potrafi wyrazić swoich uczuć w żaden sposób. Pragnie nie gniewać się na ojca za swoją samotność. Wie, że praca jest dla niego ważna. Ale chciałby stawiać się wyżej niż ona, a nie na równi, a może nawet niżej. Nie chce też winić matki za to, że uciekła z dworu. Jej bardziej doskwiera brak męża. Draco powoli zaczyna rozumieć, dlaczego jego matka jest tak zgorzkniała w ich obecności oraz czuje się lepiej gdy jest sama, zamknięta w swojej komnacie. Jest już wystarczająco duży by zrozumieć co takiego miała na myśli, mówiąc mu ostatnio, że "się dusi". Małżeństwo jego rodziców już dawno zostało tylko nic nie znaczącym papierkiem w teczce ukrytej w jednej z magicznych gablot. Obsesja jego ojca na punkcie pracy wyniszcza całą rodzinę od środka. Zgorzkniały trzynastolatek zaciska palce na okładce książki, kiedy drzwi do salonu się uchylają. W progu staje zupełnie pijany Lucjusz, podtrzymując się na nieodłącznej przy jego wizerunku lasce, w której zawsze ukrywa różdżkę. Draco obserwuje jak zręcznie zamyka za sobą drzwi. Zajmuje mu to dłuższą chwilę, ale w końcu mu się udaje. Chłopiec jest wyraźnie zaskoczony. Nie spodziewał się spotkać ojca w takim stanie. Do tej pory nigdy mu się to nie zdarzało. Nagle jego serce zalewają dziwne emocje, w tym silne poczucie troski. Dopada mężczyznę i łapie go w pasie, by pomóc mu usiąść. Lucjusz opada na kanapę, po czym wbija w niego zainteresowane spojrzenie, patrząc jak zdyszany siada obok niego.
- Tak dawno nie widziałem mojego malucha - mówi z niespotykaną dla niego czułością. Zaskoczony, a jednocześnie odrzucony tą poufałością chłopiec odsuwa się od ojca na bezpieczną odległość. Lucjusz cuchnie drogą whisky mieszaną z winem i czymś do tej pory nieznanym, ale to zapewne ten słynny bourbon. - Nie odsuwaj się Draco, chodź bliżej. Ty jeden mnie rozumiesz - mówi miłym głosem, a potem przysuwa się do niego niezdarnie. Przez chwilę obaj spoglądają na siebie w milczeniu, zanim mężczyzna rozepnie guziki swojego płaszcza, by się z niego wyplątać. Trzynastolatek pomaga mu wyplątać dłonie z rękawów, chociaż instynkt podpowiada mu, by uciekł jak najdalej. Z dziwnego powodu odczuwa niewyjaśniony lęk, gdy jego pijany ojciec powoli wysuwa palce ze skórzanej rękawiczki. - Wiesz, spotkałem dziś tego Węgra. Naturalnie, pamiętasz Azima, prawda? - pyta retorycznie. Po twarzy młodzieńca przemyka cień. Oczywiście, że pamięta. Jak mógłby zapomnieć? To coś, czego nie jest w stanie wyrzucić z pamięci od dwóch lat. Coś, czego nie potrafił do tej pory pojąć. A im jest starszy i dojrzalszy, coraz bardziej wypiera z pamięci, chociaż wciąż nie może. Nie jest w stanie ukryć dziwnego strachu, który składani go do wstania. To czyni. Pragnie uciec przed wszędobylskim spojrzeniem, przed którym nic nie jest w stanie się ukryć. Jednak ciepła skóra, która dopiero co wydostała się spod rękawiczki dotyka jego nadgarstka. Palce oplatają się na nim, zmuszając by znów zajął swoje miejsce. Blondyn powoli siada obok ojca, który obserwuje go z nieodgadnionym wyrazem twarzy. - Otóż Azim wspominał o tobie...
- Myślę, że ta rozmowa... - zaczyna chłopiec drżącym głosem. Nie ma zamiaru tego słuchać. Dlaczego poruszył ten temat? Przecież mieli niepisaną umowę... mieli nie przysparzać sobie więcej bólu. Ojciec nie wygląda na tyle źle, by musiał z nim przesiadywać. Znów próbuje wstać, ale bez skutku. Ta rozmowa go nuży, a jednocześnie strasznie przeraża. Boi się tego, co może za chwilę paść z jego ust.
- Milcz. Przecież powiedziałem ci kiedyś, że nie pozwolę cię nikomu dotknąć, prawda Draco? - oświadcza, a jego dłoń wędruje do policzka syna. Smukłe palce przesuwają się po skórze, a chłód obrączki ociera linię żuchwy, badając jej fakturę. Ręka dziecka opada swobodnie na udo, bo tylko to jest w stanie zrobić pod naciskiem tak silnego spojrzenia ojca. - Jesteś tylko mój - stwierdza, a treść tych słów dopiero po chwili uderza w niego niczym bicz. Rani jego do tej pory zlęknione serce. Dwuznaczność tych trzech słów jest okrutna. Miłość, którą ojciec go darzy, jest podszyta jakimś chorym zboczeniem. Po chwili rozumie, że ręka, która do tej pory spoczywała na nadgarstku, wsuwa się bezczelnie między jego uda. Chłopiec zamiera. Nie jest do końca pewien czy to co się dzieje jest prawdą. Zamyka oczy, a kiedy je otwiera, on nadal tutaj jest. Zsuwa dłoń z policzka na kark, zmuszając by się pochylił. Zimne usta powoli opadają na jego twarz i to wcale nie w rodzicielski sposób. Muska nimi skórę, której przed chwilą dotykał. Wstrząśnięty Draco zaczyna się wiercić. Nie tego się spodziewał. Próbuje zwalić winę na to, że rozpaczliwie pragnął uwagi. Chce myśleć, że przez jego ojca przemawia alkohol. Ale jego ruchy są stosunkowo płynne, język nie plącze się niezrozumiale, a palce wydają się doskonale radzić w przecieraniu szlaków. Draco rozumie, że przez dwa lata pielęgnował potwora jak coś pięknego, a to sprawiło, że ojciec stał się zachłanny i śmielszy. Przypomina sobie każdy jego dotyk. Zawsze w tym samym miejscu, za każdym razem inny. Ile oblicz, tyle dotyków. Widzi obłęd w jego oczach, kiedy wyciąga różdżkę i celuje nią w drzwi by je zablokować. Wycisza pomieszczenie, docinając chłopcu jedyną możliwą drogę ucieczki. Młodzieniec z pokorą i wstydem przyjmuje, że wszystko to czego tak uporczywie się trzymał jest wielkim kłamstwem. Zło nie było wytworem jego wyobraźni. Czaiła się pod jego drzwiami przez trzynaście lat, czekając na odpowiedni moment. Ewoluowało z miłości i przerodziło się w szaleństwo. Moment, który najwidoczniej właśnie nadszedł. Beztroskie dzieciństwo zniknęło, a zastąpiło je pełne goryczy prawdziwe życie.Wielkie lustro na przeciwległej ścianie kanapy drży, gdy pomieszczenie przeszywa głośny krzyk młodego Malfoya. W jego odbiciu widzi siebie, przygniecionego do obicia sofy, zupełnie nagiego, pod silnym ciałem własnego ojca, zbrukanego, zapłakanego, samotnego. Słyszy tylko obrzydliwy oddech Lucjusza, dyszącego mu na kark, wykręcającego jego ręce do tyłu i opadającego biodrami bezpośrednio między jego pośladki. - Poczuj mnie w każdej komórce ciała. Aż nie będziesz w stanie wyrzucić mnie z pamięci. Aż uświadomisz sobie, że na zawsze jesteś mój - syczy wprost do jego ucha, przygryzając brutalnie jego płatek.
Już nie krzyczy. Chociaż to boli. Tak bardzo boli... To trwa długo. Wystarczająco długo, by Draco poczuł się pusty. Potem były już tylko ciała, nic więcej. Koniec wspomnienia.
***
Matka wraca nad ranem. Słyszy jak bełkocze, uderza butami o posadzkę na dole, chichocze... w nocy echo niesie się niesamowicie w tym wielkim, pustym domu. Nie, to nie dom. Dom był tu, kiedy była tu rodzina. Teraz nie ma już nic. Pozostała tylko grupa aktorów, grających swoje role. Lucjusz Malfoy - głowa rodziny, idealny mąż, idealny ojciec, inteligentny, majętny człowiek - gwałciciel własnego dziecka. Narcyza Malfoy - piękna kobieta, matka, wspaniała żona, obyta, grzeczna, elegancka, wyrafinowana - zimna jak syberyjski mróz suka, udająca, że nic nie widzi. Draco Malfoy - syn, genialny uczeń, błyskotliwy chłopiec, gracz w drużynie Quidditcha - samotny dupek na skraju załamania nerwowego, którego każda wyrządzona innym krzywda wróciła z namiastką. Każdy z nich dniami wygłasza swoje kwestie, by nocą zmierzyć się z własnymi demonami.
Draco wierci się z bólu, łkając mocno w poduszkę. Jak to możliwe, że udało mu się dojść tu o własnych siłach? Zagryza zęby na jedwabnej poszewce, by przechodząca obok jego drzwi pijana matka nie słyszała, że jeszcze nie śpi. Kiedy wreszcie drzwi zamykają się za nią, znów oddaje się swojemu bólowi. Znów cierpi. Przywołuje obrazy, które wywołują niekontrolowany szloch. Jego włosy rozsypują się na poduszce, gdy skręca się w pozycji embrionalnej. Jest taki piękny, chociaż tak bardzo skrzywdzony. Nie wie co zrobić ze złamanym sercem, ani zdeptaną duszą. Nie ciało boli go najbardziej. Jego serce zostało dziś doszczętnie wyrwane. Zagryza wargę do krwi. Tak bardzo chce umrzeć. Wszystko co wydarzyło się wbrew jego woli, wraca z każdym zamknięciem oczu. Nie wiadomo kiedy ze zmęczenia odpływa w niespokojny sen.
Jego własne jęki wybudzają go około godziny dwunastej dnia następnego. Oczy są utkwione pusto w sufit. Słyszy pukanie do drzwi. Nie reaguje. Jest niemal pewien, że matka woła go na obiad, bo chce podzielić się wrażeniami z dnia poprzedniego. Czasem nawet ona potrzebuje się wygadać i pochwalić. Ale on... czuje się zapomniany przez śmierć. To właśnie tak jest być martwym w środku, a nigdy nie móc umrzeć?
- Zejdź na obiad - prosi cicho. Najwidoczniej nie doszła do siebie po wczorajszym bankiecie. Zapewne boli ją głowa. Draco nie może wysilić się na współczucie, chociaż bardzo chce. Coś kieruje jego ciałem, gdy wstaje. Czuje się wypruty z emocji. Niczym obserwator zupełnie obcej osoby. Bierze prysznic, nawet nie patrząc na samego siebie. Dotyka swojej skóry z obrzydzeniem. Machinalnie przesuwa palcami po każdym miejscu i ma wrażenie, jakby wszystko go paliło. Zamyka oczy, ale to nie przynosi żadnej ulgi. Pogarsza tylko jego stan. Płacze. Nie potrafi znieść tego, co się wydarzyło. Zamyka dopływ wody, jęcząc przy tym głośno. Chce wyrazić tym swój ból. Ale nie ten fizyczny, a wszystko to, co dzieje się w nim. Wszystko co sprawia, że wciąż widzi powtarzający się obraz. Każdy ruch przypomina jego dotyk. Każdy ruch wywołuje u niego cierpienie. Przypominają mu się słowa, które powoli zaczynają się sprawdzać. Czuje go wszędzie. Widzi wszędzie stalowe spojrzenie. Gdy wciąga na siebie ubranie, czuje smród alkoholu, chociaż nawet nie opuścił jeszcze pokoju. Materiał ociera się o jego skórę, a on zaciska mocno oczy. Schodzi po schodach. Czuje go w sobie. Jakby całe jego ubranie, ciało, skóra i dusza przesiąkły nim. - Draco, ojciec będzie dziś na obiedzie - wspomina uradowana kobieta, poprawiając dyskretnie włosy. - Dawno z nami nie jadł. Cieszysz się, prawda? - pyta, zerkając na niego. Trzynastolatek sztywno siada na swoim miejscu. Odczuwa niesamowity ból pośladków, który nijak ma się do myśli w jego głowie. Dopiero po chwili rejestruje co powiedziała. Czy się cieszy? Nie potrafi funkcjonować w stanie, w jakim go pozostawił. To jego debiut. Musi wysilić się i zagrać najlepiej jak umie. Jak nie grał jeszcze nigdy do tej pory. Musi odgrywać szczęśliwą rodzinę. To on staje się głową rodziny. To on dba, by matka nigdy nie dowiedziała się co wieczorem zrobił jej mąż. To on jest teraz głównym bohaterem, na którego ramionach spoczywa powodzenie spektaklu.
- Jasne, bardzo się cieszę - mówi, a jego ton jest perfekcyjny. Niczym posąg. Wbija spojrzenie w drzwi.
Kiedy Lucjusz wchodzi do salonu, nawet nie drgnie. Tylko oczy jeszcze walczą. Wtedy gdy podchodzi i całuje go w czoło jak idealny rodzic. Tylko oczy zdradzają jak bardzo go nienawidzą.